Kiedy prowadziłam korespondencję
mailową z dyrektorem placówki w której miałam mieszkać, z góry przedstawiłam
cel mojego pobytu. Chciałam aby od początku było jasne dlaczego chcę mieszkać w
tej a nie innej placówce. Miało to na celu dwie rzeczy: być uczciwym wobec ‘gospodarza’,
co od razu wzbudziło również jakąś formę zaufania do mojej osoby; oraz ułatwić
sobie prowadzenie badań (dyrektor placówki wiedząc po co tam jestem dał mi
spore możliwości gospodarowania własnym czasem oraz zaproponował przedstawienie
mi osób, które mogłyby mi pomóc w moich badaniach).
W moim przypadku więc ujawnienie
celu pobytu nie było w żaden sposób ryzykowne, jeśli chodzi o wiarygodność badań
czy trudność w ich prowadzeniu.
Jednakże wejście do określonego środowiska
wymaga czegoś więcej niż tylko fizycznej obecności obserwatora i otrzymania
formalnej zgody na przeprowadzenie badań. Oczywiście problem ten nie istniałby
w przypadku miejsc publicznych. W wybranym, konkretnym otoczeniu badacz musi jednak
odpowiednio się zachować.
Przebywając w placówce chrześcijańskiej
czuję się zobowiązana uczestniczyć w pewnych wydarzeniach: mszach czy wspólnych posiłkach rozpoczynających
się od modlitwy. W żaden sposób nie jestem do tego zmuszana, nie oczekują
takiego zachowania ode mnie sami ojcowie. Przynajmniej nie oficjalnie. Jednak w
takich sytuacjach jestem, świadomie bądź nie, ale poddawana testowi. W ten sposób
ojcowie mogą wykreować sobie w głowie wizerunek mojej osoby: albo jako niezaangażowanego
w życie ich placówki badacza; albo jako osobę, z którą można nawiązać bliższą znajomość
i z którą łączy ich coś wspólnego. Ich
propozycja/zaproszenie do wspólnej modlitwy, wspólnego posiłku i przyjęcie
owego zaproszenia z mojej strony wzbudza większe zaufanie oraz sympatię do
mojej osoby. Ponadto mój pobyt nie ogranicza się jedynie do chodzenia,
obserwowania i zadawania pytań. Będąc osobą, która korzysta z ich gościnności
również czuje się zobowiązana dać coś od siebie.
Kreowanie własnego wizerunku może
stanowić bardzo istotny aspekt relacji pomiędzy badaczem a badaną grupą. Istotny może być np. ubiór. W środowisku
muzułmanów, nie ma możliwości pokazać się w krótkich spodenkach i bluzce na
ramiączkach jeśli chce się być potraktowanym poważnie. Nawet na ulicy, gdzie
mijają się ludzie odmiennej wiary można zaobserwować pewną tendencję w ubiorach
kobiet. Bezpiecznie jest więc starać się dostosować ubiorem do miejscowych. I
tak np. w ogóle nie zakładam spodenek, a najkrótsza spódnica sięga kolan.
Pojawiają się oczywiście kobiety ubrane „po europejsku” . Fakt jednak, że ja
sama pochodzę z Europy jest już wystarczającym powodem do traktowania mnie jak
obcej. Ubiór w takim przypadku może w jakiś sposób ten dystans zmienić w jedna albo
drugą stronę.
Czasami konieczne jest
wykonywanie tych samych obowiązków, co ludzie, z którymi spotykam się codziennie.
Taka forma zachowania pozwala również wzbudzić zaufanie do mojej osoby,
przyzwyczaić się do mnie, uznać za „swoją” (duże wrażenie zrobiło na młodzieży
i jednym z ojców, kiedy przyodziana w miejscową spódnicę otrzymaną od kucharki,
na boso, czyściłam na kolanach zakurzoną betonową podłogę w bibliotece. Po
jednym takim dniu zauważyłam już zmianę zachowania u jednego z ojców, który stał
się wobec mniej bardziej otwarty). Taka praca pozwala również mnie samej poznać
naturalne zachowanie grupy badanej, które w przypadku początkowego kontaktu z pewnością
było mocno zachwiane (obecnie jestem jedyną białą osobą przebywającą na terenie
owego centrum).
W ośrodku prowadzone są również różne
zajęcia dla młodzieży (karate, salsa, gimnastyka, basketball…). Istotne jest,
aby, jeśli zostanie się zaproszonym do uczestnictwa, skorzystać z takiego
zaproszenia. Pozwala to przedstawić osobę badacza, jako zainteresowanego i
chętnego do wspólnej zabawy, nauki, koleżeństwa. To jest kolejny aspekt, który
pozwala wzbudzić zaufanie. Jakakolwiek niechęć do praktyk, „oderwanie od
rzeczywistości”, mogą zostać uznane jako
wrogość, poczucie wyższości, niechęć do zawarcia znajomości. Natomiast takie
wzajemne relacje nie tylko ułatwiają gromadzenie danych, ale stanowią
informacje same w sobie. Przykładowo: pewne informacje dotyczące relacji
muzułmańsko – chrześcijańskich uzyskałam podczas przerwy w zajęciach karate. Innym
razem podczas oglądania meczu koszykówki, zauważyłam, że dwóch najlepszych
kolegów z drużyny to muzułmanin i chrześcijanin. Dodatkowo podczas meczu nastał
czas modlitwy dla muzułmanów, w oddali było więc słychać nawoływanie muzeina do
modlitwy. Dodatkowej pikanterii w całej tej sytuacji dodawało spotkanie
baptystów, które odbywało się w wynajętej przez dyrektora naszej placówki hali.
Muzyka, śpiewy i niekiedy nawet krzyki, moją osobę już po godzinie doprowadzały
do obłędu. Pozwoliło mi to jednak zwrócić uwagę, że dla wszystkich
zgormadzonych (poza mną) nie stanowiło to żadnego problemu.
Kolejna sprawa to język.
Początkowo wszyscy, starali się zwracać do mnie po angielsku. Jednak, kiedy
tylko zauważyli moje intensywne starania komunikowania się w ich języku, tj.
kiswahili, od razu postanowili pełnić funkcję moich nauczycieli. Moje „potknięcia
językowe” wzbudzały wśród młodzieży dużo zabawy, ale równocześnie zrozumienia.
Forma relacji nauczyciel – uczeń (przy czym to ja jestem uczeń) powodowała, że czuli
się pewniejsi siebie. Początkowo obawa, że mówią niewystarczająco dobrze po
angielsku powodowała, że ograniczali kontakt ze mną do minimum. Obecnie fakt, iż ja sama „kaleczę język” powoduje, że nie ma między mną a miejscowymi
żadnego skrępowania. Znajomość języka jest więc bardzo istotna, ale
nieznajomość i próba nauczenia się, również może zostać odpowiednio
wykorzystana, aby zbliżyć się do lokalnej społeczności.
Pojawia się jednak pytanie. Czy ujawnić
innym osobom w placówce kim jestem i w jakim celu do nich przyjechałam? To
pytanie pojawia się dość często przy przedstawianiu mojej osoby. Zauważyłam, że
nawet sam dyrektor ma problem z udzieleniem odpowiedzi. Większość osób przebywających
w placówce zakłada, ze jestem wolontariuszką, bo zazwyczaj „wazungu” (l.p. „mzungu”
– obcy, biały, spoza Afryki) właśnie w tym celu tam przyjeżdżają. Jednak
pierwsze ich zdziwienie pojawia się kiedy dowiadują się, że będę przebywać tutaj
6 miesięcy (wolontariusze zazwyczaj pojawiają się na okres 3 miesięcy). Wtedy
jeśli nie muszę dużo wyjaśniać, to odpowiadam jedynie, że przyjechałam bo
chciałam poznać ich kulturę i pomieszkać
z nimi, a w zamian za łóżko i jedzenie dobrowolnie pracuję. Zazwyczaj ta odpowiedź
im w zupełności wystarcza. Dodatkowo
fakt, że mój pobyt jest dłuższy niż 3 miesiące, powoduje, że zmieniają do mnie
stosunek i podchodzą jak do „swojej” osoby („aaa to się zakolegujemy”). Czasami
jednak, szczególnie w rozmowie z osobami, które chociaż w minimalny sposób są
związane z placówką na stałe, bądź mają możliwość pomóc mi w prowadzeniu badań,
udzielam całkowitej odpowiedzi. Wyjaśniam w jakim celu przyjechałam i
dotychczas spotkałam się z samymi pozytywnymi reakcjami. Każda osoba, która
dowiaduje się o moich badaniach, albo proponuje nawiązanie kontaktu z osobami,
które mogą mi pomóc, albo sama zaczyna opowiadać jak to u nich z tymi relacjami
międzyreligijnymi jest. Mówienie jednak całej prawdy nie zawsze jest korzystne.
Ludzie, kiedy dowiadują się, w jakim celu przyjechałam i na jaki temat
zamierzam prowadzić badania, owszem, są chętni dyskutować, ale w momencie,
kiedy zaznaczam, że ciekawi mnie ich pokojowe
współegzystowanie, w jakiś sposób narzucam im ich sposób przedstawiania
środowiska w którym żyją. Moja ciekawość jest dla nich pewną formą komplementu,
co powoduje, że chwalą się tym jacy są, zamiast podchodzić do tego obiektywnie.
W trakcie badań, badacz musi więc
sam zdecydować, do jakiego stopnia „odkrycie siebie” i na ile „zaangażowanie
swojej osoby” jest właściwe i korzystne. Musi w pewien sposób ukryć czasami
swoje przekonania, więzi, sympatie czy antypatie. Musi nauczyć się rozgraniczyć
swoje zachowanie: między swoje osobiste zaangażowanie w życie ludzi, których spotyka,
a obiektywną ocenę tych samych osób jako „grupy badanej”. Jest to bardzo
ciężkie. Podczas pobytu, nawiązuje się bliskie więzi, poznaje się osoby i ich
osobiste problemy, emocje. W pewnym momencie zaczyna się traktować tych ludzi w
zupełnie inny sposób. Nawiązują się przyjaźnie. Trzeba więc starać się cały czas kontrolować swoje
zachowania i myśli. Umieć oddzielić swoje osobiste zaangażowanie od
profesjonalnej obserwacji. Nie da się tego oczywiście całkowicie kontrolować.
Jednak kreowanie swojego wizerunku musi być pod pewną kontrolą. Badacz jest
również cały czas obserwowany i jakiekolwiek zachowanie zaprzeczające
wykreowanemu wizerunkowi może zmienić nastawienie badanych osób.
Zaznaczam oczywiście, że na razie
moje „wejście do środowiska” dotyczy jednego, konkretnego miejsca i
niekoniecznie ten sposób zadziała w innym miejscu.
Wszystko jest pewną formą
intuicji, improwizacji i umiejętności dopasowania się do środowiska w którym się
przebywa, i które zamierza się badać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz